Kiedy wyjdzie się z głównego dworca kolejowego w Kopenhadze na Ingerslevsgade, ulicę nazwaną na cześć Hansa Petera Ingersleva, duńskiego ministra, wzrok pada od na ludzi kręcących się kilkaset metrów nad ziemią, a jeszcze przedtem uszy przechodzi dreszcz od unoszącego się w powietrzu pisku. Park Tivoli krzyczy, piszczy, śmieje się cały dzień. Wieczorem natomiast huczy fajerwerkami. Chyba nigdy nie można przejść spokojnie wzdłuż wysokich murów ogrodu.
Spacerowanie Ingerslevsgade nie należy do atrakcji turystycznych. Z prawej strony szare budynki i magazyny, jeden hotel (przez okna piwnicy można dostrzec basen), po lewej wielopasmowe szyny kolejowe. Ale gdy się już zostawi za sobą tę konieczną przypadłość miasta, przejdzie się ruchliwe ulice i minie galerię handlową przy której wije się rowerowa autostrada, powita turystę nowoczesna i spokojna dzielnica Islands Brygge, tejże nazwy poza Duńczykiem poprawnie nie wymówi nikt. Bloki na wyspie są różnorodne i wyjątkowe, ułożone jakby na architektonicznej wystawie pomysłów. A przy tym tak podobne do siebie i skomponowane, jakby myślał nad nim jeden, stateczny demiurg.