Strony

sobota, 4 listopada 2017

To miasto jest stworzone dla rowerów

Kiedy wyjdzie się z głównego dworca kolejowego w Kopenhadze na Ingerslevsgade, ulicę nazwaną na cześć Hansa Petera Ingersleva, duńskiego ministra, wzrok pada od na ludzi kręcących się kilkaset metrów nad ziemią, a jeszcze przedtem uszy przechodzi dreszcz od unoszącego się w powietrzu pisku. Park Tivoli krzyczy, piszczy, śmieje się cały dzień. Wieczorem natomiast huczy fajerwerkami. Chyba nigdy nie można przejść spokojnie wzdłuż wysokich murów ogrodu.

 Spacerowanie Ingerslevsgade nie należy do atrakcji turystycznych. Z prawej strony szare budynki i magazyny, jeden hotel (przez okna piwnicy można dostrzec basen), po lewej wielopasmowe szyny kolejowe. Ale gdy się już zostawi za sobą tę konieczną przypadłość miasta, przejdzie się ruchliwe ulice i minie galerię handlową przy której wije się rowerowa autostrada, powita turystę nowoczesna i spokojna dzielnica  Islands Brygge, tejże nazwy poza Duńczykiem poprawnie nie wymówi nikt. Bloki na wyspie są różnorodne i wyjątkowe, ułożone jakby na architektonicznej wystawie pomysłów. A przy tym tak podobne do siebie i skomponowane, jakby myślał nad nim jeden, stateczny demiurg. 

  Islands Brygge ma swój własny festyn, który nazywa kulturalnym festiwalem, poważnie i ambitnie, na co swoją pozycją wśród innych dzielnic miasta na pewno zasłużyła. Gdy pokręci się pośladkami na warsztatach afro dance, oglądnie paradę statków przepływającą przez zatokę, posłucha jazzu i popatrzy jak wesołe pary podrygują w tańcu, można zasłużyć na miano gościa. Tak, nie trzeba wielu lat, łamanego duńskiego języka i ciasta przyniesionego pod drzwi. Wystarczy zjeść śniadanie na balkonie i popatrzeć na ekrany życia, na niezasłonięte wielkie okna w których rozgrywają się codzienne epizody. Zasłony w Danii kurzą się w magazynach. 

  Gospodarz w Lubece powiedział nie znosząc sprzeciwu:
  - W Kopenhadze musicie wypożyczyć rowery. 

  Posłuchałyśmy się czując, że nie mamy w tej kwestii większego wyboru. Nasze rowery były ciężkie do rozgryzienia. Zmuszały do nienaturalnego wygięcia ciała. Złamały jeden telefon, rozgniotły na miazgę jednego ciężko skomponowanego bajgla, zasłoniły niewidzialną szprychą kluczyk do blokady, wywierciły krwawiącą dziurę w kolanie i przywróciły uraz w drugim, rozpłynęły się na chwilę, nie wołając "ktoś tu jeszcze jest!", gdy zamknięto nas na terenie kościoła i ostatecznie kosztowały nas dużo więcej niż z początku za nie zapłaciłyśmy przyciągnięte ofertą "budget". 

  Ale mimo bycia słabą imitacją żartownisiów, to były także rowery, które oprowadzały nas po Kopenhadze spełniając słowa gospodarza z Lubeki. "Kopenhaga na rowerach jest zupełnie inna". 
Na moim szarym, zgrzytającym, chwiejącym się rowerze pokazywałam, że jestem w jeżdżeniu na rowerze mistrzem. i podnosiłam obie ręce do góry śmiejąc się jak dziecko. Och ten rower był zdradziecki i niegodny zaufania, ale zaufanie mu było chwilą wolności i szczęścia. A właśnie takimi chwilami ocenia się miasto. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz