Szkoła Ateńska, Rafael Santi |
Trwającego kryzysu edukacji nie rozwiązują kolejne reformy,
a głównym frontem obronnym stało się narzekanie na współczesnego ucznia, który
jest z reguły arogancki, osłonięty tarczą rodzicielskiej nadopiekuńczości,
przyklejony do tabletu, komórki, komputera i innych elektronicznych urządzeń.
Nauki ścisłe wychodzą z tego problemu obronną ręką, bo teoria euklidesowa i zrozumienie ciągów wymagają chwili i kilku rozwiązanych zadań, a obecność urządzeń elektronicznych może być nawet pomocna. Jeśli chwila nie wystarcza, uczeń, zazwyczaj tzw. „human” musi sobie z problemem poradzić sam, rozwiązując setki zadań, których wciąż i wciąż nie rozumie, a które rodzą w nim coraz większą nienawiść do nauki, do szkoły i wreszcie do edukacji, niezwiązanej już z samorealizacją, a z narzuconym przez społeczeństwo obowiązkiem. Ten odsetek ofiar nie czyni krzywdy naukom ścisłym, bo jest odsetkiem koniecznym i od początku spisanym na straty. Nazywa się ich humanistami i to sformułowanie kojarzone jest z przestarzałym, niezrozumiałym, niezasługującym na naukowość tworem, dyscypliną wybieraną przez tych, którzy nie dawali sobie rady z naukami ścisłymi i którzy nie wiedząc, co uczynić ze swoim życie, bawią się w aktorów, pisarzy i filmowców, a co gorsza postanawiają zostać kulturoznawcami. Czy naprawdę tym ma się stać humanizm, jeśli jeszcze owa krzywdząca metamorfoza nie nastąpiła? Nie widać skutecznej interwencji ratunkowej, by obronić humanizm przed niesprawiedliwymi atakami. Ciężko o ratunku mówić, gdy cała kultura, nauka o człowieku wciśnięta jest w przedmiot o nazwie „język polski”. Nauki humanistyczne nie potrafią wychować sobie człowieka kulturalnego. Dlatego duma humanisty słabnie wycofywana przez rozwijające się technologicznie społeczeństwo, które zapomina, że humanizm to kolebka nauk ścisłych.
Nauki ścisłe wychodzą z tego problemu obronną ręką, bo teoria euklidesowa i zrozumienie ciągów wymagają chwili i kilku rozwiązanych zadań, a obecność urządzeń elektronicznych może być nawet pomocna. Jeśli chwila nie wystarcza, uczeń, zazwyczaj tzw. „human” musi sobie z problemem poradzić sam, rozwiązując setki zadań, których wciąż i wciąż nie rozumie, a które rodzą w nim coraz większą nienawiść do nauki, do szkoły i wreszcie do edukacji, niezwiązanej już z samorealizacją, a z narzuconym przez społeczeństwo obowiązkiem. Ten odsetek ofiar nie czyni krzywdy naukom ścisłym, bo jest odsetkiem koniecznym i od początku spisanym na straty. Nazywa się ich humanistami i to sformułowanie kojarzone jest z przestarzałym, niezrozumiałym, niezasługującym na naukowość tworem, dyscypliną wybieraną przez tych, którzy nie dawali sobie rady z naukami ścisłymi i którzy nie wiedząc, co uczynić ze swoim życie, bawią się w aktorów, pisarzy i filmowców, a co gorsza postanawiają zostać kulturoznawcami. Czy naprawdę tym ma się stać humanizm, jeśli jeszcze owa krzywdząca metamorfoza nie nastąpiła? Nie widać skutecznej interwencji ratunkowej, by obronić humanizm przed niesprawiedliwymi atakami. Ciężko o ratunku mówić, gdy cała kultura, nauka o człowieku wciśnięta jest w przedmiot o nazwie „język polski”. Nauki humanistyczne nie potrafią wychować sobie człowieka kulturalnego. Dlatego duma humanisty słabnie wycofywana przez rozwijające się technologicznie społeczeństwo, które zapomina, że humanizm to kolebka nauk ścisłych.
Co powinniśmy zrobić nie mając realnego wpływu na globalną i
lokalną ścieżkę reform? Wierzę, że jesteśmy w stanie wyjść ze ślepej uliczki
surowych programów i wychować społeczeństwo oczytane i kulturalne. Diabeł tkwi
w szczegółach i gdy zawodzą politycy, a nawet eksperci, odpowiedzialność spada
na kadrę nauczycielską, która musi zastosować niewymagające wiele, subtelne
sposoby zachęcania. Wspominam moich
nauczycieli języka polskiego, ich intelekt i otwartość, nie mniej jednak
brakowała w nich czasem skuteczności i wytrwałości w walce z leniwym,
komputerowym pokoleniem. Jednak niektóre pomysły mogły urosnąć do rangi
zbawienia dla czytelnictwa.
Kluczowe jest, by położyć nacisk czytelniczy na dzieci ze
szkoły podstawowej, by zwiększyć procent tych, w których urodzi się chęć do
dalszego dowiadywania się. Po okresie nauki pisania i czytania następuje moment
krytyczny, gdy uczeń musi nauczyć się czytać naprawdę. Daje mu się oczywiście lektury szkolne podobające mu się
mniej lub bardziej, ale pozbawione dowolności i swobody, gdy wpaja się dziecku
surowy „deadline”. Za wszelką cenę nie należy zrezygnować z lektur szkolnych
ani zmieniać je na coraz łatwiejsze i bardziej przystępne. Dzieciom literatura
przestaje kojarzyć się z czymś wspaniałym, unoszącym, z pierwszymi
filozoficznymi myślami, a z pośpiechem, ze zbliżającą się kartkówką
weryfikującą znajomość najdrobniejszych szczegółów. Przeczytanie na studiach
opasłego podręcznika, który nuży i usypia jest drogą konieczną do otrzymania
podstawowej wiedzy i spełnienia się w wybranej dziedzinie. Jednakże dziecko szkolne
nie może traktować literatury jako podręcznika z konieczną wiedzą, ma traktować
książkę jako zjawisko przyjemne, jak film, jak odpoczynek i rozluźnienie, podróż
po innych światach. Przy czym potrzebuje do tego nie kija, a zachęty. Gdy „czytajcie”
przechodzi bez echa, trzeba zastosować politykę przeważających nagród i
minimalnych kar. Nagrodą ma być tu nie tylko ocena w dzienniku. Widzę wielką
nadzieję odrodzenia w powróceniu do zeszytów lektur, namawianiu dzieci do
czytania swoich własnych pozycji, do refleksji, do zapisywania wątpliwości. Obowiązkiem
nauczyciela jest przede wszystkim pomoc, zasugerowanie innych pozycji,
wprowadzenia dziecka w literacką podróż i stworzenie z niego humanisty, bez
względu na to, czy pójdzie za wołaniem nauk ścisłych czy postanowi oddać się
kulturze.
Nie zwalajmy winy na komputery, na dzieci, na rodziców ani
na reformy. Trzeba zrobić wszystko, by znana nam, przyjemna i uwznioślająca
satysfakcja z oczytania miała szansę zakwitnąć u dzieci w postaci rosnącego
okręgu, który chcę się powiększać się tym bardziej, im więcej wie. Pozostając
biernymi i niezadowolonymi, przyczyniamy się do stagnacji humanizmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz