Strony

sobota, 14 października 2017

Miasto Odyna i Andersena


Wytrzymałam bez snu aż do wjazdu na most łączący ląd z pierwszą duńska wyspą Fyn. To był długi most, choć myślałam, że będzie większy. Nasz gospodarz, który godzinę jechał po nas na dworzec w Kolding, a teraz godzinę miał wracać swoim malutkim samochodzikiem w środku nocy, uspokoił nas, że to ten mniejszy most, a że większy zobaczymy jutro, w świetle dnia. Mogłam zatem zasnąć.

Obudziłam się, gdy wjechaliśmy do miasta. Znów uśmiechała się do mnie murowana zabudowa. Nawet te nowoczesne i oszklone budynki nie były pozbawione tradycyjnej fasady.

Nasz gospodarz nie mieszkał w nowoczesnym bloku, przy którym zaparkował. Zaprowadził nas ciemnym zaułkiem na tył starej kamienicy. Obok w podświetlonych oknach kołysały się ludzkie sylwetki. Weszliśmy z zaułka do wąskiej sieni.
Nasz gospodarz otworzył drzwi na klatkę schodową. Musiałyśmy przechodzić po kolei, bo otwarte drzwi całkowicie blokowały przejście. Wspięłyśmy się kręconymi stopniami na górę. Przeszył nas zapach starości, jakbyśmy się znalazły w antykwariacie. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale rzeczywistość przeszła wszelkie wyobrażenia.

Wylądowałyśmy w mieszkaniu o błękitnych ścianach, w których nad dwuskrzydłowymi drzwiami zakręcały złote wzory. Pokoje były wielkie, jak w pałacu, pełne starych, jakby zabytkowych przedmiotów. Z salonu okna wychodziły na główny deptak miasta, z kuchni na ten ciemny dziedziniec, który tak nas przeraził i ściany starych budynków. Gdy spoczęłam na materacu w garderobie będącej naszym pokojem gościnnym, spoglądając jakby przez ogromne okno zwykłego życia na ten niezwykłe mieszkanie, w którym wszystko leżało w nieporzadku, poczułam się jak w mieszkaniu kupca, który odkrył, że jego kufer wznosi się w przestworza. Byłam w bajce Andersena.
Dopiero nad ranem mogłyśmy się przyjrzeć dokładnie temu niesamowitemu domowi, do którego trafiłyśmy tak całkiem przypadkiem, prosząc o nocleg obcych sobie ludzi, spodziewając się skromnych wnętrz i młodych, pozbawionych obaw gospodarzy Ale oprócz tej pałacowej wielkości, bogatego wyposażenia i poczucia, że jesteśmy osadzone w historycznym Odense, osobliwość domu tkwiła w jego artystycznym nieładzie. Tak oto w garderobie ułożone pieczołowicie i pod kolor marynarki oraz koszule nie sąsiadowały jedynie z klasycystycznym łóżkiem, ale z szafą z wyrzuconymi szufladami, z których wychodziły włosy blond peruki. W salonie wyrwana z dziewiętnastego wieku kanapa miała u stóp przedłużacz wyciągnięty na środek pokoju. Na którymś parapecie leżała popsuta lampa. Przy szafce pełnej (a nawet wypchanej) różnorodnym alkoholem miała swoje stałe miejsce deska do prasowania.
Odense - miasto Odyna, jego kultu i uwielbienia, dziś jest miejscem kultu i uwielbienia twórczości Hansa Andersena. Widziałyśmy jego dom z zewnątrz, żółty i słoneczny. Przez okna mogłyśmy dojrzeć elementy umeblowania. Wokół same malutkie, kolorowe domki. Tak malutkie, że nie sposób wyobrazić sobie, by wszedł do nich mężczyzna średniego wzrostu, a co dopiero taki na przykład potomek wikinga.
Odense to kolejne spokojne miasto. Choć nie tak spokojne jak Kolding, w którym wieczorami brak żywej duszy oprócz kilku podróżnych, włóczęgów i niewielkiego procenta wieczorowej młodzieży. W Odense za dnia jest przynajmniej trochę turystów przechadzających się główną ulicą. Miło było wyglądać na nich przez okna. Ujęła mnie ufność z jaką sklepikarze wyciągają wystawy na chodnik. Tak, poza strefą wyjących bramek, które wyją nawet na twój nierozmagnetyzowany portfel.
Zaszłyśmy do katedry, której drzwi otwarły się przed nami otworem, całkowicie dosłownie, całkowicie nie w przenośni. W Danii należy uważać na ciężkie stare drzwi, które mogą, automatycznie się otwierając, uderzyć cię w nos. Nie można się do tego przyzwyczaić. W katedrze grały organy, odrobinę mrocznie, mało religijnie, ale wynikało to chyba z praktyki, którą akurat zafundowała sobie organistka. Katedra nie odbiegała od zwykłych katedr, ale daleko jej było do naszych malowniczych, wyrzeźbionych wnętrz. Natomiast stolik na kawę i ciasteczka bił o głowę chłód tych pięknych kościołów. A jak te ciasteczka kontrastowały z kryptą pod ołtarzem, w której złożono w gablotach kości dwóch bohaterów: króla Kanuta i jego brata Benedykta. Tabliczki głosiły, że zamordowano ich tysiąc lat temu i wizja naszych ciał za tysiąc lat nie mogła nie przejść nam przez myśl. Kręgosłup, czaszka, kilka zachowanych kości - memento mori było w katedrze bezlitosne. Król Kanut został później patronem tego kościoła, jako św. Kanut. Za co to morderstwo? Może za bycie chrześcijaninem wśród ludzi mających jeszcze w sercu tegoż Odyna. Albo był to po prostu spisek, jak próba zamordowania Wawrzyńca Medyceusza we florenckiej katedrze. Trzeba spojrzeć do kronik jakiegoż Adama z Bremy, który tę historię ponoć spisał.
Jeszcze inny kościół, Saint Hans Kirke, kościół zakonu joannitów, piękny, średniowieczny z zewnątrz (choć tak naprawdę przebudowany), z ciekawym wnętrzem, gdzie obok klasyki po przeciwnych stronach kościoła wiszą modernistyczne obrazy.
Główny deptak urywa się na budowie, która objęła znaczną część centrum i która uniemożliwiła nam dojście do wznoszącego się po drugiej stronie kościoła. Budowę można obejrzeć przez dziurki w płocie a nawet z tarasu widokowego! Płot nie jest szary, o co zadbała duńska młodzież rysując na nim rybki, morza i gobliny. Widzieliśmy jak kończą ostatni fragment. Dziewczyna rozebrana do stanika w tamten upalny dzień rysowała z pieczołowitością jakąś postać, podczas gdy reszta grupy dysputowała zawzięcie.
Syddanks Uniwersytet to było Odense, które nas pożegnało (nie chcę wspominać budowy, zakazów przechodzenia i ciężkiej drogi na wjazd do autostrady), kampus z prawdziwego zdarzenia. Nie chcę narzekać na swój, nowoczesny i ogromny, ale daleko mu do darni, labiryntów i klimatu z amerykańskich książek. Szukając przejścia przez Syddanks chciało się tam zostać, uczyć, siadywać na trawie, czytać na ostatnią chwilę materiały i jeść lunch. Potem gdy kampus został za nami i szłyśmy w pełnym słońcu szosą, byłyśmy jak Drużyna Pierścienia co najmniej, wbiegająca na nasypy, wertująca wzrokiem okolicę, w trakcie przygody życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz