Strony

czwartek, 14 września 2017

Autostopem przez galaktykę

french map of scandinavia by maraid on Flickr. Mapa z bardzo starego atlasu jak widać po zaanektowanych żółtawym niemieckim kolorem terenów Polski. Przypadkowo znaleziona tuż przed wyjazdem pokazuje akurat całą trasę przejechaną przez nas stopem w sierpniu. 
Powierzchownie się przyglądając, czy też patrząc oczami dziecka, to książka o wzniosłych, kosmicznych przygodach, o planetach ważnych, o historiach sprzed mileniów, o rozciągliwym czasie. Przyglądając się głębiej zauważamy w tym ogromie zdarzeń małą, ale ważną dla kogoś Ziemię, jego małą galaktykę, dom Artura, który ktoś postanowił zburzyć, by wybudować autostradę.
Trzeba oddać książce, że jej proste przesłanie, pytanie czy rzeczywiście chcemy wznosić dobro społeczne kosztem szczęścia jednostek nadaje jej edukacyjnego, refleksyjnego waloru. Zanim strywializujemy czyiś dobrobyt musimy się zastanowić nad zagrożeniem swojego. Jeśli burzymy czyiś dom dla poprawienia standardów życia społeczności, powinniśmy mieć z tyłu głowy historię Adamsa, abstrakcyjną, metaforyczną myśl, że ktoś ważniejszy może wznieść dobro kosmosu ponad szczęście naszej planety.
Jednak tytuł wzbudził we mnie ochotę na coś innego. Kultowa powieść Douglasa Adamsa nie skupia się na przetworzeniu ziemskiego auto stopowania w przestrzeń kosmiczną tak, jak by się tego oczekiwało. Jest co prawda kosmiczny kciuk i niezbędny atrybut, to jest ręcznik (zaskakuje mnie jego waga, prawie swojego nie zapomniałam i myślę, że mogłabym z owego faux pas spokojnie wybrnąć). Zawarł też nutkę nieprzewidywalności, która melodię autostopu tworzy. Ale po wypróbowaniu na własnych nogach/kciuku/umyśle tytułowego "hitchikowania" spodziewałam się celów średnich, za to ciekawszej drogi. Spodziewałam się tego właśnie, co mi się udało napotkać na drodze, a o czym chciałabym trochę opowiedzieć. O prostych ludziach we prostym autostopowaniu. 
Przed podróżą nie wiedziałam wcale, co o nim myśleć. Chciałam co prawda spróbować na własnej skórze historii opowiadanych mi barwnie przez przyjaciółki, ale chyba głównie chodziło o to, by nie musieć wydawać mnóstwa pieniędzy. Kusiła mnie przygoda, ale z drugiej strony odstraszały mnie ciężkie plecaki i nieprzyjemne opowieści. Właściwie ciężko powiedzieć, co takiego szczególnego mnie w tym kusiło. Zdawało mi się, że będę panikować przed niewygodami i długim oczekiwaniem. W ostateczności było to bardziej wygodne od samolotów, autobusów i pociągów, a czekanie należało do jednych z zabawniejszych momentów. 
Siedziałam przy wyjeździe z Tegel w Berlinie patrząc jak moje współtowarzyszki machają napisem "Hamburg" przed przednimi szybami samochodów. Kierowcy nachylali się, by przeczytać napis. Jakaś kobieta zamachała nam z autobusu. Patrzyłam na to z lekkim rozbawieniem i niedowierzaniem. Byłam zbyt zmęczona by się martwić albo po prostu ta sytuacja wydawała mi się nazbyt nierealna, by w ogóle móc się denerwować o to, że się stąd nie wydostaniemy. A może właśnie odkryłam w sobie, że nieprzewidywalność mnie uspokaja. 
Pierwszy samochód, elegancki, niemal sportowy, zatrzymał się po jakiś dziesięciu minutach. Wsiadłyśmy do środka. Byłam oszołomiona. Trzymałam swój plecak na kolanach, bo nie zmieścił się w bagażniku. Zgniatał mi nieprzyjemnie uda. Onieśmielona pierwszym stopem w życiu raczej się nie odzywałam. Serce biło mi trochę szybciej i zapewne rumieniłam się mocno. Samochód był wypożyczony i kierowca, przemiły Niemiec (ten epitet powtórzy się jeszcze nie raz) nie do końca wiedział, gdzie co się znajduje. Włączał na przykład radio zamiast nawigacji. A gdy zaczęło lać jak z cebra nerwowo wyszukiwał wycieraczek. 
W te trzy dni, które przejechałyśmy wydając kilka euro i trochę koron na jedzenie, spotkałyśmy aniołów stróżów, zwiedziłyśmy bajeczne miasta, piłyśmy w gwiaździstych barach, poznałyśmy ludzi banalnie orzekając niesamowitych. Gdy wylądowałyśmy w Kopenhadze po czterech ponad dniach w podróży (do Berlina miałyśmy długi, męczący lądowy transport), czułyśmy, że naprawdę tu jesteśmy. Szybkie loty zabierają nas do miejsc oddalonych o tysiące kilometrów, ale zarazem też o dwie godziny drogi od domu. Dopiero minięcie tych wszystkich lasów, pól, wież wysokiego napięcia, wiatraków. Przejechanie stukilometrowych mostów z których widok na morza staje się po pewnym czasie jakby widokiem na niebieski ląd. Po tych godzinach spędzonych w kilku autach, rozmowach z tutejszymi ludźmi, dopiero wtedy można uświadomić sobie, że się "tu" jest. Uwierzyć w to. 
Życzliwość ludzi jest niewymierna. I wcale nie trzeba na nią długo czekać. Wystarczy chwila, jeśli tylko ktoś jedzie tam gdzie ty i ma dla ciebie kilka miejsc na tylnym siedzeniu. Chyba, że nie stoisz w dobrym miejscu, wtedy musisz kłopotać się z mapą i troszkę powędrować na obolałych czasem nogach. Nie spotkać się z ludźmi o złych zamiarach w pierwszej dziesiątce to niebywały sukces i punkt w teście na życzliwość dla ludzkości. Przywrócić sobie wiarę w tę życzliwość to moje jedno z wielu osiągnięć tej przygody. Czuję teraz, jak duży dług wobec zaufania muszę spłacić. 
Zwiedziłam kilka miejsc, o których opowiem jeszcze. Mój autostop przez ten kawałek galaktyki dał mi wielką moc. Wzywa mnie teraz często, zabiera zmęczenie, oczyszcza z toksyn. Zostawia mnie sam na sam z drogą, którą nie wiesz, w jakim czasie przebędziesz, na łasce ludzi. Nie czułam stresu stopując, jedynie czasem dozę onieśmielenia. Nie trzeba było się martwić o wiele. Na dużo niedogodności było się gotowym. Na spanie w lesie też. Żal nawet było, że nie udało się w nim obozować. Nie było hotelu za który trzeba zapłacić, lotu na który nie można się spóźnić. Pieniądze wytwarzają stres, to pewne i sprawdzone teraz. Ludzie natomiast, łagodni i opiekuńczy budują człowieka na nowo. W takich chwilach, gdy próbujesz się zająć czymś czas na stacji benzynowej, wolność przychodzi i obejmuje czule i mocno. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz