Strony

czwartek, 31 sierpnia 2017

The Crown


Nasze dzieciństwo to bajki o królach, królowych, królewnach i królewiczach. Nawet jeśli były to baśnie Andersena i braci Grimm czy Disnejowskie produkcje, w których księżniczki powiodły nasze dziewczęce myśli ku nieistniejącym ideałom piękności.

Wcale nie trzeba na tak zbudowanym dzieciństwie stać się miłośnikiem monarchii. Ale dla mnie te historie, daleka przeszłość i boskość korony przeplatały się przez myśli długo, skutkując niezwykłym sentymentem do rojalizmu. Dlatego z takim niezrozumiałym zachwytem spoglądałam i spoglądam nadal na rodziny królewskie, na ich pełne splendoru uroczystości, karoce, bajkowe pałace. Angielska korona ma w moim sercu szczególne miejsce. Wielka Brytania kojarzy mi się ze stałością i tradycją, honorem i dumą, dżentelmenami spacerującymi w garniturach z obowiązkową parasolką w dłoni. Brytyjska monarchia trzymająca się twardo i bezkompromisowo pradawnych konwenansów, dająca im upust z rozwlekaną rezerwą - to była dla mnie bajka wychodząca z kart książek.
Nie bronię się przed sentymentem do królowej Elżbiety II, uwielbiam słyszeć ten okrzyk "God save the queen", słuchać jak mój tata, także czujący sentyment do Wielkiej Brytanii, nuci "Płyń Brytanio".
Gdy przechodziłam raz wzdłuż ogrodów Buckingham Palace nie mogłam oderwać wzroku od muru dzielącego go od ulicy. Zakończonego drutem kolczastym, kamiennym, nieprzekraczalnym. Jakby za jego granicami, w londyńskich parkach zaczynało się więzienie i ciągnęło się dalej w świat. W końcu kolce zwrócone były w naszą stronę. Z drugiej strony to właśnie ona, królowa nie mogła stamtąd wyjść, bez świty, bez ochrony. Ja miałam przed sobą Londyn stojący otworem, mogłam uciec w każdej chwili, gdziekolwiek bym chciała, a nawet dostanie się tam, do środka nie wydawało mi się aż takie trudne. A zatem odwrócone kolce dawały poczucie bycia odgrodzonym od więzienia, gdy właśnie tam było więzienie.
Mimo tej wstrząsającej myśli, nie mogłam pozbyć się nastoletnich marzeń: Oni są czymś więcej w otaczającym nas świecie. Wciąż noszą na sobie boską pieczęć. Wielu broni się przed idealizowaniem indywiduów, stawianiem ich ponad zwykłych ludzi. Ale to jest potrzeba, wcale nie przeklęta, by ich idealizować. Gdy na koncercie, wmieszany w tłum ludzi stajesz się największym fanem artysty, którego ledwo słuchasz, czujesz właśnie tę falę, to pragnienie dotknięcia stojącej na scenie osoby. Choć wcale nie jest od ciebie lepsza, w takiej chwili staje się bogiem. Tak, wiernie śledziłam, śledzę wciąż, choć z mniejszym zapałem życie królewskiej rodziny uznając ich za coś wyższego i piękniejszego niż codzienna przyziemność. Lubię oglądać o nich filmy, czytać wiadomości. Mogłabym opowiadać o konotacjach. Cytować na pamięć "Jak zostać królem". A w końcu musiałam też obejrzeć The Crown, choć spodziewałam się jednej z tych słabszych produkcji BBC, konwencjonalnej opowieści o królowej. Ukazał się jednak przede mną obraz świetny, szczególny i głęboki. To nie jest bajka o królowej. Przeciwnie. To dramat odkrywający nielitościwie zakamarki tego więzienia, które zjawiło mi się tamtego dnia w Londynie. Elżbieta II jako dziewczynka, której nie uczono o świecie, która nie zdałaby matury, natomiast mogłaby recytować konstytucję postawiona niespodziewanie przed władaniem. Nieprzygotowana do tego, w końcu nie miała być pierwsza w linii do korony, dostając do ręki berło, była tylko księżniczką usidloną przez porady mądrzejszych ludzi. Skazana albo na zagładę własnej delikatniej osoby Lilibeth Windsor albo na przemianę w Elizabeth Regina. Cała ta dramatyczna, wręcz tragiczna opowieść osadzona w drugiej połowie XX wieku, w rozwijającej się technologii. Te pojedyncze sceny, w których twórcy ukazują nam techniczne realia odbierania telefonów, szykowania uczt, transmitowania uroczystości, przekazywania informacji zasługują bez dwóch zdań na BAFTĘ.
Mam świadomość tej okrutnej puszki, w której zamknięto przypadkową rodzinę kształtując ją od urodzenia w poczuciu własnej wyższości. W tej puszce doprowadzono do choroby księżnę Dianę, odwlekano ślub księcia Karola z ukochaną Kamilą, odebrano księżniczce Małgorzacie możliwość spędzenia życia z ukochanym. W tej puszcze odegrało się mnóstwo takich melodramatycznych wydarzeń, które zdają nam się już absurdalne we współczesnym świecie.
Ale dopiero "The Crown" ukazało mi dogłębnie i ostro, jak okrutne są to dylematy, oddzielanie korony od rodziny. Chociaż czasem wołałam: "Nie daj się Elżbieto tym staruchom z parlamentu, tym lordom przekonanym o wyższości tradycji", to potem przyznawałam z bólem, ze własnie na tym to polega. Na utrzymaniu tradycji, starych konwenansów, niezmienianiu moralności, nawet jeśli całemu światu ta moralność wydaje się przestarzała i wręcz niemoralna. To właśnie takie drobne melodramaty dzieliły koronę od upadku. A mój sentyment do tradycji choć chwiany wcale nie chciał ustąpić.
Trzymam się teraz tych pięknych, metaforycznych słów wypowiedzianych przez księcia Windsoru, Edwarda VIII (Alex Jennings) "Oleje, ślubowania, jabłka królewskie i berła. Symbol za symbolem. Niezgłębiona sieć ezoterycznej liturgii tak zagmatwanej, że żadne klecha, historyk czy prawnik tego nie rozwikła." "To szaleństwo" mówi ktoś. "Przeciwnie. Szaleństwa tu za grosz. Kto chciałby przejrzystości, gdy może dotknąć magii? Kto wybrałby prozę, gdy możesz mieć poezję? Odrzuć zasłonę, a kogo ujrzysz? Zwykłą dziewczynę o skromnych możliwościach i niewielkiej wyobraźni. Ale ubierz ją w gronostaje, namaść olejem i kto się ukaże? Bogini".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz