The Confrontation, Mateusz Janik |
Życie wokół mnie płynęło jak w mglistej rzece. Wszystko zdawało się zdeformowane. Ja, niby w pęcherzu wypełnionym powietrzem, widziałem to wszystko z drugiej strony zwierciadła i nawet moje ręce, gdy na nie długo nie patrzyłem, zdawały mi się marą. Każda chwila w teraźniejszości była snem wyśnionym przez przyszłość. Tę przyszłość, która w ułamku sekundy staje się przeszłością. Jakby ściągał ją wir i przetaczał z prędkością czasu na drugą stronę. Prędkość czasu była większa od prędkości światła, prędkość czasu była załamaniem czasoprzestrzennym, takim o jakim marzą astronomowie. Nie ufając i im, nie sądziłem, by była możliwa do uzyskania. Bo nie była wyliczonym do minusowych potęg ułamkiem równym liczbie pi. Była mgnieniem miłości, złudzeniem stałości, transcendencją energii, przyjemnością ciała. Nie była tak szybka jak błysk gwiazdy nocą. Była tak wielka jak poczucie sprawiedliwości. Nie była tak szybka jak błyskawica przecinającą powietrze przed grzmotem. Była tak ogromna jak spoglądanie na kuszące góry w oddali. Nie była tak szybka jak narodziny nowej bakterii i tak daleka jak niemożność ich oglądania. Była tak narowista jak drżenie piosenki w sercu. Wielka, ogromna, narowista prędkość czasu. I tak paradoksalna jak suma małości rodząca lata świetlne. Sprawiającą, że nawet złudzenie długiego życia staje się koszmarem. Nie ma długich żyć.
Mógłbym napisać dramat pod tymi
słowami, które już zginęły w tyle. Lecz, ile niezapisanych kartek zmarnowałoby
tyle cennych, pachnących drzew. Bo jak oddać wam milczenie, stałe milczenie
sprawiające że prędkość czasu deformuje się i staje się przestrzennym żółwiem.
Tak niekonsekwentna to zagrywka. Być szybkim i wolnym zarazem. A zatem jak
oddać ciszę, która panowała latami, nie dawała dojść do głosu słowom. A te były
wyszeptane i krótkie, wypowiedziane jak najszybciej by zmieścić się w limicie
jednej jednostki paradoksu. I jak tę pustkę zapełnić, jak tę pustkę zapełnić?
Swoim przerażaniem. Swoim podnieceniem. Patrzeniem. Patrzenie jest ratunkiem.
Wtedy tylko, wtedy, kiedy skupisz swój wzrok, wlepisz gały oczne w punkt i
powstrzymasz się od mrugania, wtedy i tylko wtedy możesz doświadczyć
rzeczywistości. Tylko wtedy czujesz swoje stopy na ziemi, tylko wtedy
irracjonalizm nie pochłania wszystkich twoich wspomnień.
Zatem, kiedy postanowię pisać, będą
to zdania wyrafinowane. Tak słabe i niewyraźne, że nawet ich nie dostrzeżecie.
Nie moglibyście, bo tylko ja mogę rozpoznać w nich absolut tego co jest tu i
teraz. Wy zaś będziecie śledzić oczami słowa milczenia, nie wiedząc, że to
milczenie. Bo czy ktoś kiedyś słyszał ciszę. Nie tę świszczącą w przestworzach.
Czy słyszeliście kiedyś ciszę myśli? Czy słyszeliście, jak myśli zasypiają i
milczą? Czy słyszeliście milczenie myśli? Czy słyszeliście jak one śpią, jak
one chrapią, jak mamroczą, jak one śnią? Tak, tylko nie wiecie, kiedy to sen a
kiedy mowa. I jak to życie, my, myśli w umyśle Boga milczymy w śnie mówiąc. I skąd
On ma wiedzieć, że to sen? Skąd On ma słyszeć milczenie myśli? Jesteśmy
wyśnieni przez stworzenie, widzimy go zapominającego włożyć ubranie i
spóźniającego się na egzaminy. Czasem ganiamy go po lesie i zabijamy. Czasem
grozimy mu nożem. Czasem nagradzamy go pieniędzmi. Czasem nagradzamy go złotem.
Czasem linczujemy go, a czasem... Czasem się w nim zakochujemy. W kim? Kto wie,
który z nas jest odbiciem świata, w którym żyjemy. Może to jesteś ty, może ten
człowiek, który uprawia seks w mieszkaniu pod tobą, może ta mucha, która
mamrocze nad twoim uchem, może ta kobieta, która umiera w szpitalu, może to
dziecko, które właśnie tępo bije kamieniem w drzewo. A może to ja. Kto wie
skoro wszystkim nam wydaje się, że śnimy. Kto wie skoro czasem nawet on wierzy,
że śni. Skąd mamy wiedzieć, kto z nas jest panem naszego snu.
Nie wierzę, nie ufam. Wszystko
wyśmiewa moje czyny. Przekręcam się na drugi bok z bólu w pierwszym boku, a
przecież jaki to ma cel. Jaki cel ma przewracanie się na drugi bok? Nie ufam
drugim bokom. Nie ufam ścianie która jest po lewej stronie mego łóżka, ani oknu
które jest po prawej. Kiedy się odwracam, wyciągają macki, żeby zabrać mi
chwile sensu. I nie można ich przejrzeć. Nie można przejrzeć prędkości czasu. W
skali paradoksu plasujemy się w innym wymiarze. Nawet nas w niej nie ma. A w
takim razie co nie jest paradoksem... Być może absurd nim nie jest. Być może
właśnie tak należy szukać odpowiedzi.
Ale ja już nie szukam. Tonę w
dygresjach z przestrachu przed głównym wątkiem opowieści. Opowieści, którą ten
szczątek paradoksu każe mi pisać, a która w najlepszym przypadku zaginie w
prędkości czasu. Zatem zacznijmy milczeć.
Zakochałem się w tobie kobieto... a mimo to... – papier zaszeleścił w koszu. – Zakochałem się. W tobie. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie. Napisałem Ci list i wysłałem pocztą. Oby nie zaginął. Oby nie zaginął. Ale...
Pierdolę to – uderzył pięścią w
stół, przebił papier wykreślając słowa długopisem, podarł kartkę i wyrzucił w
kąt pokoju.
–Zakochałem się. W tobie. Nie napiszę tego tak jak ty. Nie
znajdę boskich słów, żeby opisać to. Coś. Nazwałabyś to piekielną metaforą,
więc wstyd mi napisać „miłość”, bo to sztucznie. Boję się to powiedzieć. Bo to
słowo jest właściwie banalne. W twoich oczach brzmi jak „błoto” albo
„kanarek”...
Nie wiem – tym razem nie podarł
papieru tylko zasłonił twarz dłońmi. Westchnął głęboko.
– Chciałbym umieć pisać wiersze,
albo rysować obrazy. Bez tego nie mogę wyrazić uczucia. A bardzo potrzebuję się
go pozbyć na jakiejkolwiek kartce papieru. Dlatego piszę list. A czy go kiedyś
dostaniesz... Zależy od tego, czy nie wyrzucę go zaraz do kosza.
Bałem się napisać wstęp – przebrnął
jeszcze raz po niezbyt wyraźnych literach. Pokręcił nosem, ale kartki nie
pogniótł. – Ale stwierdzam posępnie, że nic lepszego nie napiszę. Więc przejdę
do pewnej historii. Tej, którą chcę ci opowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz