Podpisanie Deklaracji Niepodległości, John Trumbull |
John Adams czyli jeden z ojców
założycieli Stanów Zjednoczonych, o którym ci mniej
zainteresowani historią mało co wiedzą. Ja z pewnością nie
pamiętałam tego nazwiska, dopóki tata nie zaprosił mnie do
wspólnego oglądania historycznego serialu.
Akcja rozpoczyna się w roku 1770 w
Bostonie. John Adams staje się postacią kontrowersyjną po procesie
w sprawie tak zwanej masakry bostońskiej. 5 marca żołnierze
brytyjscy zamordowali kilku agresywnych cywilów. Zostali postawieni
przed sądem i uniewinnieni dzięki obronie Johna Adamsa. Wkrótce
John Adams zostaje delegatem stanu Massachusetts na 1. Kongresie Kontynentalnym. Włączą się, a nawet inicjuje działania
niepodległościowe wraz z innymi kongresmenami, które doprowadzają
do stworzenia Deklaracji Niepodległości. Ojciec Założyciel
wyjeżdża na misję dyplomatyczną do Europy, a po powrocie zostaje
pierwszym wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych, zaś po dwóch
kadencjach Georga Washingtona drugim prezydentem w historii tego kraju. Prezydentura nie przynosi mu wiele sławy, udaje
mu się jednak nie doprowadzić do wojny z Francją.
Serial nie jest typowym filmem o
założeniu Stanów Zjednoczonych pełnym otuchy i optymizmu. Po
pierwsze opowiada o postaci, która nie cieszy się wielką sławą,
po drugie ją samą ukazuje jako człowieka o wielu wadach. Paul
Giamatti, który wcielił się w główną postać, nie oszczędza mimiki na ukazanie charakteru. Jest w nim wiele
ambicji i uporu, ale także pycha i powściągliwość. Z początku
dręczą go obawy, które nie pozwalają mu na bezprecedensowe
włączenie się w działalność patriotyczną. Swoje przemowy
wygłasza często głosem wysokim i zdenerwowanym, pełnym jednak
szczerości. Czasem szepcze przybliżając się do swojego rozmówcy.
Łamie granicę bliskości, nawiązuje kontakt bezpośredni, stwarza
wrażenie intymności, co przekonuje do niego słuchaczy. Mimo
to nie zawsze wzbudza sympatię. Uważany jest za człowieka, który
nie boi się wyrazić swoich myśli. Rzuca obelgami i krytykuje, a
jego żona często przypomina mu, by nie tracił cierpliwości w
obecności głupców.
Podobnie ukazana jest sama historia.
Nie brakuje w niej odcieni szarości i krytycyzmu. Walka o
zjednoczenie stanów i ogłoszenie niepodległości jest zażarta.
Kongres nie jest jednogłośny. Mieszanka różnych poglądów, a
także odmiennych interesów przedłuża obrady. Armia Kontynentalna
dowodzona przez Georga Washingtona nie jest odpowiednio wspierana.
Toczą się zażarte spory. Nie ma powagi i zgody widniejącej na
obrazie Johna Trumbulla „Deklaracja Niepodległości”, co
malarzowi wytyka sam John Adams pointując całą historię.
Reżyserzy i scenarzyści dużo uwagi poświęcili polityce. To ona
jest duchem tego serialu, w którym każdy dąży do uznania swoich
racji. Bohaterowie spierają się o sposoby rządów, o wygląd
ustroju. Benjamin Franklin z trudem forsuje swoje rację w Paryżu
przedstawiając nam trudy dyplomacji. Polityka jest bezlitosna. A
jednak jakiś cień prawości wychodzi z niej w serialu. Porażka
Johna Adamsa w kolejnych wyborach jest odpowiedzią na jego szczere
działania w sprawie utrzymania pokoju z Francją. Mimo korzystnego
dla niego nastroju wojennego, wybrał, jak mniemał, korzystny dla
państwa pokój. Ta droga doprowadziła do zakończenia jego kariery
politycznej.
Niesamowicie odegrane są także inne
postacie przewijające się przez serial. Dzięki aktorom o dużym
doświadczeniu, prawie każdy z bohaterów ma swój wyjątkowy
koloryt. Mi najbardziej do gustu przypadł Thomas Jefferson, w
którego wcielił się, znany większości z Gry o Tron, Stephen
Dillane. Odtworzył on delikatność i głębie Jeffersona
niesamowicie oszczędną, a jednak wymowną gestykulacją i mimiką.
Gdy w pewnej scenie położył się spokojnie na oparciu sofy jakby w
zamyśleniu, podbił moje serce. Na uwagę zasługuje także Tom
Hollander znany z "Dumy i Uprzedzenia" oraz kultowej roli Lorda
Becketta w "Piratach z Karaibów". Zagrał on gościnnie króla Jerzego
III, lecz z taką dozą wrażliwości i gamą uczuć, iż mogłabym
przysiąc, że grał go od samego początku. A przecież wcześniej
jedynie o nim wspominano. Łzy kręcące się w jego oczach odrobinę
mnie zmyliły. Lecz po zastanowieniu uznałam, że nie można było
lepiej ukazać jaką wściekłość musiał mieć w sobie król
witający pierwszego ambasadora Stanów Zjednoczonych, których
niepodległości nie mógł przeboleć do końca życia.
Przedstawienie politycznego świata w
tym serialu z pewnością mnie urzekło. Spodobała mi się także
elegancja i kultura narodu. Widać w nim skromność i równowagę
oraz prostotę w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie ma tu otwartej
nagości, bezwstydnych romansów i wszystkiego, do czego
przyzwyczailiśmy się z dzisiejszych filmów historycznych.
Amerykanie z dystansem podchodzą do Francuzów rozkoszujących się
w wulgarnych żartach i bezgranicznych namiętnościach. Sama
arystokracja francuska obrzydza widza swoim usposobieniem i wyglądem.
Jest to pierwszy serial jaki oglądałam, w którym biały puder na
francuskich twarzach postarza, podkreśla
wszystkie niedoskonałości i zniechęca do mody tamtego
niespokojnego okresu. Amerykanie wydają się inni. Z jednej strony
zacofani, prostaccy, z drugiej po prostu ułożeni i powściągliwi.
Być może był to skutek niebezpieczeństwa i niepokoju społecznego,
które czaiły się na każdym kroku.
A jednak w serialu nie brak wątku
miłosnego. I to on najbardziej mnie ujął. Małżeństwo Johna
Adamsa z Abigail to wzór miłości, jakiego trudno szukać w
dzisiejszej filmografii. Zawarty w młodości związek jest burzliwy
i trudny. Wstrząsa nim praca Johna Adamsa, jego działalność
polityczna, potem bardzo długi pobyt w Europie. Ta miłość jednak
przeżywa i okazuje się w ostateczności najważniejszą rzeczą dla
Johna Adamsa. Od początku widzimy oszczędną i jakby powodującą
strach czułość, którą siebie darzą. Czasem można mieć
wrażenie, że mimo kilkunastu lat małżeństwa wciąż czują niepewność w swoim uczuciu wobec siebie. Poza tym łączy ich przyjaźń, najważniejsza we wszystkim. John Adams podkreśla to w
listach, a bliżsi znajomi wspominają często o jego wielkim
przywiązaniu do swojej żony. Nazywa ją drogą przyjaciółką i
najważniejszym doradcą. Bez niej nie może się pohamować i
odnaleźć w sobie cierpliwości niezbędnej dla polityka. A przez ich związek przewijają się czasem sceny drobnych namiętności, które
jeszcze bardziej wzruszają i dotykają, gdy są odpowiednio rzadko
dawkowane.
Niektóre sceny odegrane były
nieprzekonująco lub sposób ich przedstawienia wydawał się
sztuczny. Nie podobał mi się dobór aktorów grających dorosłe
dzieci Adamsów. Nie ujęła mnie pyskatość najmłodszego syna. Nie
mogłam się przekonać do Benjamina Franklina granego przez Toma
Wilkinsona. Postarzanie bohaterów było bardzo nierównomierne i
raziło w oczy nawet nieuważnego widza. A jednak sceny wzruszeń
były mocniejsze. A muzyka Josepha Vitarielliego i Roba Lan'a cały
tydzień chodziła mi po głowie.
Co do wpływu na mnie, bo przecież do
tego to wszystko zmierza. Nie ma nic lepszego niż zobaczyć piękno
w przeciętnej miłości, na nowo zafascynować się historią i
nabrać dystansu do spraw tak gładko ułożonych przez podręczniki.
Dobre jest także uczucie i myśl, że samemu pamięta się o Johnie
Adamsie, który choć nie był idealny, pozostał porządnym
człowiekiem. To w końcu serial o ludziach, których warto
naśladować. O bohaterach tak samo historycznych jak i codziennych.
Jeśli kiedyś dane wam oglądnąć choć kawałek, serdecznie
polecam abyście to zrobili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz